Yo Directionerki || Pisanie dla Was to wielka przyjemność, szczególnie, kiedy widzi się te ponad 700 wejść i kilka komentarzy od zadowolonych czytelników. W swoim i Nicki imieniu chciałabym Wam podziękować za rozkręcanie naszej działalności, jesteście kochane !
...a teraz gorąco zapraszam do czytania imagina o Louisie xoxo
Gdybym tylko
mogła przywrócić do życia wszystkie te wspomnienia, Jego uśmiech… Moje
szczęście było tak kruche, rozsypało się na milion kawałeczków w jednej,
krótkiej chwili.
Zamykam oczy…
widzę wszystkie te chwile tak wyraźnie. Postanowiłam przelać je na kartki
papieru, aby wspomnienia nie dręczyły mnie każdego nowego dnia, ale mimo
wszystko żyły nadal…
Maj. Kolejny
poranek, coraz mniej ochoty na zderzenie się z tym całym szumem panującym w
szkole. Wszyscy mówili tylko o zbliżających się wakacjach, a jeszcze inni o
wymianach międzynarodowych. Jako jedna z tych „lepszych” uczniów miałam brać
udział w jednej z nich. Tak, wiem – „jestem dziwna, chcę zmarnować swoją
szansę, superrr, jadę do Londynu”. Słuchałam tego codziennie od poklepujących
mnie po plecach ludzi i odliczającej dni do wyjazdu, mojej rozgorączkowanej
mamy. Ja jednak czułam się zagubiona w tym tłumie irytujących pochwał i
pouczeń.
Nie lubiłam
poznawać nowych ludzi i zawierać nowych znajomości, szczególnie w obcym języku.
Nie wiedziałam nic o dziewczynie, u której miałam mieszkać… oprócz tego, że
nazywa się Suzanne, ale to się w sumie nawet nie liczy. Byłam po prostu
nieśmiała, podobno właśnie tym wyróżniają się „kujony”, a ja byłam jednym z
nich.
Właściwie? Nie
zdecydowałabym się na ten wyjazd, gdyby nie moja mama. Ona gorączkowo skreślała
dni do wylotu w kierunku Londynu, pakowała walizki i chwaliła się znajomym
„jaką to ma zdolną córkę”.
Niektórzy
dziwili mi się, że jestem zniechęcona i gdy tylko poruszali temat, poirytowana.
Ale ja miałam powody… tylko nikt nie chciał spojrzeć na to z mojej perspektywy.
„[T.I], pora
wstawać! Dziś wielki dzień!” obudził mnie głos mojej rozstrzebiotanej mamy.
Zwlekłam się z łóżka z mętlikiem w głowie. Mama biegała koło mnie, popędzając
słowami „spóźnimy się na lotnisko”. Kiedy jadłam flegmatycznie moje ulubione
płatki z mlekiem, zadzwonił mój telefon. W słuchawce usłyszałam zmieszany głos
mojej nauczycielki „[T.I], uhm…nastąpiła zmiana planów. Zamiast Suzanne, ugości
cię… Louis”.
„Jak to
Louis?! Przecież dziewczyna nie może nazywać się Louis!” krzyknęłam w histerii.
Lotnisko było
zapchane ludźmi. Mój kołaczący od nadmiaru emocji mózg zachowywał się
nieracjonalnie. Nie wiedziałam, kiedy odprawiono moje bagaże, kiedy mama
ucałowała mnie na pożegnanie ani kiedy wsiadłam do samolotu. W mojej głowie
brzmiało tylko „zmiana planów” i „Louis”. Moja niechęć rosła z każdym
kilometrem zbliżającym mnie do Londynu.
Zasnęłam.
Obudziło mnie donośne „prosimy zapiąć pasy, przystępujemy do lądowania”
ogłoszone przez pilota. Lądowanie, szukanie walizek… szukanie owego Louisa.
Rozglądałam się nerwowo dookoła po lotnisku, nigdzie ani kawałka kartki z moim
imieniem.
Nagle
dostrzegłam chłopaka o brązowej czuprynie, machającego rękami. „[T.I], here!”
wykrzykiwał moje imię na całą halę… miał piękny akcent. Ocknęłam się z
zamyślenia i postanowiłam podejść do niego zanim wszyscy ludzie zwrócą na mnie
uwagę. Wzięłam głęboki oddech i przywitałam się z Louisem. Mówił coś o tym, że
„miło mnie poznać” i różne rzeczy w tym stylu. Obdarzył mnie promiennym… muszę
przyznać niesamowitym uśmiechem. „Nie daj się zwariować [T.I]” pomyślałam i
ruszyłam za chłopakiem w bluzce w paski. Jako gentelman wziął moją walizkę,
otworzył drzwi itepe itede. Ja przybrałam moją pochmurną minę i niewiele się
odzywałam – byłam zmęczona.
Muszę
przyznać, że Lou (tak kazał mi do siebie mówić) był niezwykle opiekuńczy.
Biegał dookoła mnie niczym moja mama, tylko on w porównaniu do niej nie był
irytujący. Co chwilę pytał „czy jestem głodna” lub „czego potrzebuję”. Moja niewesoła
mina traciła na sile, stać mnie było nawet na lekki uśmiech. W zasadzie nie
mogłam się przy nim nie uśmiechać. W
jego obecności trudno było zachować powagę, a tym bardziej pochmurną minę. Miał
niezwykłe poczucie humoru, a na jego twarzy ciągle gościł szeroki uśmiech.
Jego mama?
Równie pogodna i pozytywnie nastawiona do życia osoba. W jej towarzystwie
czułam się rozluźniona, nie musiałam nikogo udawać.
Lou
oprowadził mnie po domu. Łazienka, kuchnia, jadalna… i na końcu mój pokój. Jak
się dowiedziałam w sąsiedztwie miałam Louisa i jak zapewniał „mogłam odwiedzać
go o każdej porze”. Sprawiał wrażenie wiecznego optymisty.
Zmęczona
padłam na łóżko, „może nie będzie aż tak źle…” pomyślałam i zasnęłam.
To be continued...
~ Wilma
fajny kiedy następna część? ;)
OdpowiedzUsuńPostaram się zmobilizować i dopisać kolejną jak najszybciej ;) ~Wilma
OdpowiedzUsuńŚwietne, już nie moge sie doczekać kolejnej części :)
OdpowiedzUsuń